wtorek, 1 lutego 2011

Pierwsze koty za płoty...

Po pierwsze zaliczyłam już pierwszy referat (poszło nieźle) i pierwsze zajęcia ze studentami (poszlo bardzo kiepsko) w tym semestrze. Jak dobrze pójdzie, to już nie będę musiała wcielać się w rolę wykładowcy wciągu najbliższych kilku miesięcy. Nie żebym nie lubiła uczyć, ale jakoś nie mogę załapać więzi ze studentami po tej stronie oceanu. W dużym stopniu jest to pewnie kwestia języka...
Zebrałam się też na odwagę (ha!) i postanowiłam nie ograniczać się kłopotami językowymi i robić to, co robiłabym będąc w Polsce. Znalazłam więc sobie wspólnotę w naszej parafii. Nie całkiem w duszparsterstwie akademickim (nawet dobrze, bo jak raz wybrałam się na takie studenckie spotkanie, to poczułam się jakoś tak staro;-)), ale studenci też są zaproszeni. No więc, będę trenować najprostsze ćwiczenia duchowości ingacjańskiej, dzielić się wiarą z innymi... i przy okazji poznawać nowych ludzi, trenować język i w ogóle:)
Pracuję też nad lepszą organizacją czasu. Macie czasem tak, że jak jest coś za co powinnyście się zabrać, ale trochę boicie się czy się uda, to odkładacie to w nieskończoność? Ja tak mam. Powinnam pisać publikację, a na razie nie mam nawet wyników, bo nie potrafię sobie poradzić z danymi... a ciągle jest "coś ważniejszego". Koniec z tym. Jak do końca tego tygodnia nie uruchomię symulacji... to możecie mi wymyśleć jakś karę;-)

9 komentarzy:

  1. Pozazdrościłam Ci tych ćwiczeń ignacjańskich...
    Mój wyjazd na rekolekcje znów odsunie się w czasie, ale może to lepiej, może bardziej dojrzeję do nich.
    I gratuluję referatu i zajęć ze studentami, pewnie poszło znacznie lepiej, niż Ci się wydaje.
    Z odkładaniem mam tak samo, wymyślam milion ważniejszych, małych spraw, które tak naprawdę mogłyby poczekać.
    Nie rozmieniaj się na drobne. Do roboty! Lepiej działa nagroda niż kara, wymyśl sobie jakąś atrakcyjną "marchewkę" i nagródź za każdy krok do przodu :)
    Ciepłe pozdrowienia wieczorne

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm... 'marchewkę' mówisz? pomyślę;)
    A te ćwiczenia to nic wielkiego; 15-30 minut dziennie rozważań (choć może powinnam powiedziec aż 15-30 minut - bardzo trudno mi wygospodarować ten czas)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, zdarza się, że odwlekam w nieskończoność ze strachu przed "a jak się nie uda?". Choć w sumie częściej jednak macham ręką, nie uda się, to się nie uda - wielkie mecyje. Udaje się jedynie tym, co nic nie robią; wiadomo, oni nie popełniają błędów. Częściej odwlekam z lenistwa, niestety, dlatego lubię mieć nad sobą bat, termin ostateczny - one mnie mobilizują.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie zawsze da się mieć ten termin ostateczny tak sprecyzowany... jak tylko mam poczucie, że on wcale nie jest taki bardzo ostateczny, to się od razu rozprężma;]

    OdpowiedzUsuń
  5. No, no! Jesteś kobietą "z jajami" . Tylko podziwiać. Dasz radę ze wszystkim! O to jestem spokojna i karać Cię nie trzeba!

    OdpowiedzUsuń
  6. uda się :)
    nuta

    OdpowiedzUsuń
  7. Dlatego ja zapisuję wszystko w kalendarzu i znajdują dziką przyjemność w odhaczaniu kolejnych zadań. Motywuję się sama i mam świadomość, że to działa. Kiedy tylko czyniłam postanowienia, zawsze coś się odwlekało, bo nie było "na papierze", więc nie kuło w oczy, gdy nie doszło do skutku.
    Super dziewczynko, że super :)

    OdpowiedzUsuń
  8. ech, bez notowania to dalej bylabym w lesie.. i to zagubiona... bez kalendarza ani rusz. Teraz testuje taki wirtulany (googlowy), ale chyba wroce do papierowego;]

    OdpowiedzUsuń
  9. papierowy bardziej w oczy się rzuca ;)

    OdpowiedzUsuń